niedziela, 17 lipca 2016

Ostatnio coraz mniej czasu poświęcam na pisanie recenzji, bo pochłania mnie przyroda - porzucona pasja z dzieciństwa, do której wróciłam po wielu latach. Również lektury coraz częściej dobieram pod tym kątem, dlatego z entuzjazmem sięgnęłam po Chrapiącego ptaka. Początkowo nie mogłam wciągnąć się w historię rodziny Heinrichów, ale nawet nie zauważyłam kiedy zostałam pochłonięta bez reszty. Kolejne nazwiska zaczęły być rozpoznawalne, a poszczególne elementy opowieści zaczęły się układać w jedną całość.

Gerd Heinrich, ojciec autora, był uznanym przyrodnikiem i badaczem gąsieniczników. W celach badawczych wyprawiał się na Bliski Wschód, do Azji Południowo-Wschodniej i Afryki, a trzeba pamiętać, że w pierwszej połowie XX wieku egzotyczne podróże nie były czymś powszechnym. Dla swoich ukochanych gąsieniczników - a oficjalnie w celu pozyskiwania eksponatów dla muzeów przyrodniczych - był w stanie znosić miesiące niewygód i porażek. Na ołtarzu swojej pasji w pewnym sensie złożył również swoje dzieci, które na kilka lat oddał do szkoły z internatem, żeby móc wyruszyć na kolejną wyprawę. W Domu Dobrej Woli Bernd przez długi czas nie mógł się zaaklimatyzować i jedynie ucieczki w świat przyrody pomogły mu zachować równowagę w miejscu, które było dla niego obce i w którym nie czuł wsparcia najbliższych (zwłaszcza uderzyło mnie wspomnienie o tym jak chłopak poprosił ojca o przysłanie na gwiazdkę "pasa, ołówków i pasty do zębów" i nie otrzymał ich). 

Gerd miał serce jedynie do kobiet (był bardzo kochliwy, a prawdziwym darem od losu była tolerancyjna żona, która kochance męża potrafiła zrobić awanturę o porzucenie go, podczas gdy ten powinien skupiać się na pracy badawczej, a nie na przeżywaniu zawodu miłosnego) i do swoich gąsieniczników. Bernd wielokrotnie był dla niego powodem zawodu, bo realizował się w bieganiu i w nowoczesnym nurcie biologii, co ojciec poczytywał niemal za świętokradztwo i odwrócenie się od tradycji rodzinnej. Niełatwo było młodemu Berndowi, ale - jak wspomina - to właśnie spory z papą ukształtowały go i pomogły mu skrystalizować własne poglądy pozostające w zgodzie z zaszczepionymi przez ojca wartościami. 

Chrapiący ptak to książka trudna do sklasyfikowania. Jest to zarówno autobiografia Bernda, jak i biografia Gerda Heinricha, a przy tym saga (choć jednotomowa, ale jakże obszerna) rodu Heinrichów, książka popularnonaukowa, pełna nazw gatunkowych i opisów przyrody, a po części również powieść przygodowa z dość licznymi elementami komizmu sytuacyjnego. Wspomnę choćby o przygodzie Gerda, który podczas zawieruchy wojennej ukrywał się w lesie i mimowolnie był świadkiem dezercji żołnierzy niemieckich. W efekcie zbiegu okoliczności został obdarowany przez sprzyjający los nie tylko zapasami żywności, ale również maszyną do pisania i skrzynką Krzyży Żelaznych, których użył później jako waluty. Trzeba przyznać, że Gerd zdecydowanie urodził się pod szczęśliwą gwiazdą, bo takich szczęśliwych zrządzeń losu doświadczył w swoim barwnym życiu wiele razy.

Zakochałam się w tej książce, w jej autorze - jego sposobie snucia opowieści, osobowości, uporze i podejściu do przyrody. Z zafascynowaniem czytałam o jego udanej próbie przedzierzgnięcia się z "konusa z lasu" w sportowca, a w rozbawienie wprawił mnie pomysł pomalowania wieży ciśnień na terenie znienawidzonej szkoły na pamiątkę swojej w niej obecności oraz - iście "psychologiczne" - podejście do wypełniania formularzy aplikacyjnych na studia, w wyniku czego prawie wszystkie uczelnie nie były zainteresowane jego kandydaturą na studenta. W kwestii podejścia do przyrody poczułam niesamowitą nić porozumienia, mimo iż autor w latach młodzieńczych wybierał jaja i pisklęta z gniazd, a także uśmiercał ptaki. Jak jednak napisał po latach, w parze z zapędami myśliwskimi szło uwielbienie dla nieszczęsnych stworzeń i świadomość, że "wiedza jest ważna, a nie da się jej zdobyć tanim kosztem"*. 

Jedno jest pewne - chcę więcej! Na mojej półce czeka zachwalane przez wszystkich Wieczne życie, ale wiem, że na tej książce nie poprzestanę. Dla Bernda Heinricha jestem nawet w stanie mozolnie przedzierać się przez oryginalne wydania! Wam jego książki gorąco polecam, choć dla kogoś nie zainteresowanego przyrodą Chrapiący ptak może być niełatwą lekturą.

Na koniec przytoczę jedną z licznych mądrych myśli zawartych na kartach książki:

Myślę, że dzieci samorzutnie interesują się światem naturalnym, tyle że często skłonność ta więdnie z powodu braku kontaktu z nim. Inne rzeczy wypełniają pustkę, kiedy chłonne umysły dzieci łakną poznania świata.**

Warto wziąć te słowa pod rozwagę i zamiast smartfona czy tableta podarować dziecku swój czas i zaszczepić w nim ciekawość świata tak, jak Gerd Heinrich zaszczepił w swoim synu.

Czarne 2016
Tytuł oryginału: The Snoring Bird: My Family's Journey Through a Century of Biology
Seria: Menażeria
Przekład: Michał Szczubiałka

* B. Heinrich, Chrapiący ptak. Rodzinna podróż przez stulecie biologii, Wołowiec 2016, s. 405.
** Jw., s. 256.

poniedziałek, 30 maja 2016


Lepiej żyć jeden dzień jak tygrys niż sto lat jak owca.*


Aleksandra Doby chyba nie trzeba nikomu przedstawiać, zwłaszcza że ostatnio - w związku z jego nowym wyzwaniem - znów zrobiło się o nim głośno. Nieustraszony kajakarz wczoraj wypłynął z New Jersey w Stanach Zjednoczonych, aby po przebyciu Atlantyku, za około cztery miesiące - w swoje siedemdziesiąte urodziny! - zameldować się w porcie w Lizbonie. Co sprawia, że po dwóch wyprawach transatlantyckich nadal odczuwa niedosyt? Co wciąż gna go na morza i oceany?

Aleksander Doba od zawsze był niespokojnym duchem, który nie potrafi usiedzieć w miejscu. Nad spotkania rodzinne przedkładał obcowanie z żywiołami wody, powietrza i ziemi. Uprawiał kolarstwo górskie, latał na szybowcach, skakał ze spadochronem, ale najwierniejszy pozostał pływaniu. Zaczynał od mniejszych wyzwań - najpierw na wodach polskich, później europejskich, ale z czasem jego umysł zaczęła zaprzątać myśl o Atlantyku. A że jest osobą ambitną i szalenie upartą, nie poprzestał na marzeniach, lecz zaczął pracować nad ich spełnieniem. Jak sam mówi, każda kolejna wyprawa jest wyprawą życia, dlatego nie chce osiąść w jednym miejscu i napawać się wspomnieniami. W takim przekonaniu tkwi wiara, że najważniejsze dopiero przed nim. 

Olek Doba to arcyciekawa postać, niesamowicie inspirująca i z ogromnym poczuciem humoru (podczas jednego z festiwali podróżniczych miałam okazję uczestniczyć w spotkaniu z nim, któremu towarzyszyły liczne salwy śmiechu z sali**). Mimo siwych włosów jest to mężczyzna pełen krzepy i wewnętrznej siły, który przeciwności losu potrafi przekuć w dar losu (tak było m.in. w przypadku złamania się pałąka w kajaku). O tym wszystkim - o jego życiu, historii pasji, kulisach wypraw, a także podejściu jego najbliższych do niebezpiecznej pasji męża, ojca i dziadka - przeczytacie w książce Dominika Szczepańskiego (?) Na oceanie nie ma ciszy. Spostrzegawcze oko zapewne wychwyciło znak zapytania przy osobie autora książki. Może czegoś nie doczytałam, ale w moim odczuciu autorstwo należałoby przypisać Aleksandrowi Dobie, którego wspomnienia zajmują około 280 z 330 stron książki. A może część wspomnieniowa, mimo iż pisana w pierwszej osobie, została spisana (a więc również przesiana przez umysł osoby postronnej) przez Dominika Szczepańskiego? Przyznam, że ta niewyjaśniona kwestia do dziś - a minęło trochę czasu od lektury - nie daje mi spokoju. Do samej treści książki nie mam zastrzeżeń - wspomnienia Doby są gęsto przetykane sms-ami od dobrych duchów wyprawy i bliskich, historiami innych żeglarzy (np. Shackleton), wycinkami prasowymi na temat katastrof morskich oraz oczywiście - czego nie mogło zabraknąć w takiej publikacji - kolorowymi fotografiami z archiwum autora. 

Jeśli chcecie dowiedzieć się jak wygląda życie pełne pasji czy samotna żegluga, sięgnijcie po książkę. I nie zapomnijcie trzymać kciuków za pomyślne wiatry dla Olka! 

Agora 2015

* Dominik Szczepański, Na oceanie nie ma ciszy. Biografia Aleksandra Doby, który przepłynął kajakiem Atlantyk, Agora, Warszawa 2015, s. 329.
** Polecam rozmowę z Aleksandrem Dobą w Trójce (do posłuchania): http://www.polskieradio.pl/9/735/Artykul/1611339,Aleksander-Doba-w-Biurze-Mysli-Znalezionych

czwartek, 28 kwietnia 2016


Dla wielu naszych rodaków Afryka zaczyna się i kończy na północy. Interesują nas Egipt, Maroko i Tunezja, bo tam można niedrogo, a przy tym w egzotycznej scenerii i przy pewnej aurze, spędzić urlop. Gdyby zapytać przypadkową osobę o problemy Czarnego Kontynentu, prędzej usłyszelibyśmy o epidemii eboli, głodzie, akcjach budowania studni czy atakach terrorystycznych niż o ostatniej kolonii. Sahara Zachodnia nie istnieje w świadomości większości Polaków, ba! nawet sam autor reportażu Wszystkie ziarna piasku dowiedział się o jej istnieniu dopiero podczas poszukiwań tematu na kolejną książkę. 

Bartek Sabela, znany ze świetnego reportażu Może (morze) wróci, zainteresował się Saharą Zachodnią, ponieważ - jak mówił na spotkaniu autorskim w Krakowie - lubi przeglądać Google Maps i podczas jednej ze swoich wirtualnych podróży zobaczył marokański mur oraz trafił do obozu dla uchodźców. To go zaintrygowało do tego stopnia, że postanowił zająć się tym tematem, a z czasem zaangażować się w tę sprawę osobiście. Nawiązał kontakty z Saharyjczykami i pojechał szukać informacji u samych źródeł. A sprawa to niełatwa, biorąc pod uwagę niechęć marokańskich władz do dziennikarzy. Sabeli udało się jednak dotrzeć do okupowanego przez Maroko El Aaiun oraz do obozów dla uchodźców w Algierii. 

Rozmowy z bojownikami o niepodległość Sahary Zachodniej oraz ze zwykłymi mieszkańcami jest pretekstem do przedstawienia nie tylko kultury, ale przede wszystkim bolesnej historii tego kraju. Gdyby nie bogactwa naturalne, z których słynie, być może Saharyjczycy do dziś doczekaliby się wolnego kraju, jednak na chwilę obecną wiele państw ma swój interes w tym, żeby złoża i łowiska należały do Maroko. Co niezrozumiałe, za Saharą Zachodnią nie wstawia się ani ONZ, ani Unia Europejska czy Stany Zjednoczone, co jest wyrazem szczególnej obłudy, bo oficjalnie występują jako obrońcy demokracji i praw człowieka, podczas gdy współpracują z okupantem i przymykają oko na deptanie wartości, którym hołdują. Saharyjczycy od lat czekają na referendum i możliwość zamieszkania w wolnym kraju, kolejnymi szklaneczkami herbaty jak klepsydrą odmierzając upływający czas...

Wszystkie ziarna piasku to przykład dziennikarstwa zaangażowanego. Bartek Sabela nie tylko był na miejscu i wysłuchał tego, czym chciano się z nim podzielić, ale oddał się tej sprawie całym sercem. Warto wspomnieć, że z bohaterem książki, Hamzą Lakhalem, utrzymuje stały kontakt (a przecież po napisaniu książki mógł zamknąć ten rozdział, by zająć się nowym tematem), nawet zaprosił go do uczestnictwa w spotkaniu autorskim w Krakowie! Sam reportaż, jak na Sabelę przystało, jest napisany rzetelnie i bardzo przystępnie, nie brak mu również liryzmu (zwłaszcza jeśli chodzi o otwierające rozdziały scenki parzenia herbaty). Całość okraszona jest pięknymi zdjęciami i bardzo żałuję, że wydawnictwo nie zdecydowało się wydać tej książki w kolorze (kolorowe fotografie były wyświetlane na spotkaniu i są przepiękne!).

Warto sięgnąć.

Czarne 2015
Seria: Reportaż

Bartek Sabela i Hamza Lakhal na spotkaniu autorskim w Krakowie
©poczytajka

środa, 20 kwietnia 2016

Pamiętam mój pierwszy wypad do Puszczy Augustowskiej i ten strach, gdy ja i mój towarzysz usłyszeliśmy w oddali jakby ujadanie i wycie, a gdy podzieliłam się z nim swoimi obawami, usłyszałam w odpowiedzi: Jakby co, to umiesz szybko wspiąć się na drzewo? Gdybyśmy byli w sadzie, a nie w puszczy, zapewne rozbawiłoby mnie to pytanie, ale w tamtej sytuacji nie miałam ochoty na żarty; wiedziałam, że mogę zdać się jedynie na bieg ułatwiony przez wysoki poziom adrenaliny we krwi. Dziś wiem, że to moja wyobraźnia spłatała mi figla i sprawcami zamieszania były psy, ale nawet jeśli słyszałabym wilki, spotkanie z nimi byłoby bardzo mało prawdopodobne, co uświadomił mi Adam Wajrak zapytany na spotkaniu autorskim w Krakowie o to jak należy zachować się w takim wypadku. Co poradził? Zachwycić się, póki widzimy wilka, bo ten zwykle czmycha prędzej niż zdołamy pomyśleć nad tym jak się zachować. Podobno nawet w chwili zagrożenia wilcząt wilczyca, w przeciwieństwie np. do niedźwiedzia, nie będzie ich bronić, tylko będzie obserwować wszystko z ukrycia...

Póki co, mnie dane było zachwycić się wyłącznie książką (no, i może odrobinę osobą autora, choć słowo zachwyt to ciut za mocne określenie). Lektura Wilków uzmysłowiła mi jak mało wiem o tych zwierzętach i - mimo iż interesuję się przyrodą (sporo czytam, a co weekend bywam w terenie) - moja dotychczasowa wiedza była szczątkowa i naznaczona stereotypami. Teraz już wiem jak wygląda hierarchia w watasze, jak przebiega konfrontacja wilków z psem oraz jakie zwierzęta najczęściej padają ich ofiarą. Wilcze menu było przedmiotem szczegółowych badań Nurii (żony autora książki), w których to nieocenionym kompanem był... kundelek-przybłęda noszący wdzięczne imię Antonia. Suczka była mistrzem w tropieniu pozostałości po wilczych ucztach i zapewne skradła serce nie tylko swoich opiekunów, ale również czytelników. 

Adam Wajrak sporo miejsca poświęca również trudnym relacjom: wilk-człowiek. Odwieczny strach przed tymi tajemniczymi zwierzętami pokutował i nadal pokutuje bezmyślnym tępieniem tego gatunku. Nie tak dawno głośna była sprawa skórowania wilka przez myśliwych, a o ilu konających w cierpieniu w kłusowniczych wnykach zwierzętach nie wiemy? Do tego dochodzi wybieranie wilkom szczeniąt, by trzymać je potem na łańcuchach koło domu lub w piwnicy... Straszny to los dla dzikiego zwierzęcia, w dodatku będącego ucieleśnieniem wolności i niezależności. Takie historie zwykle nie kończą się dobrze, czego dowodem jest opowieść o Kazanie, najsłynniejszym polskim wilku.

Wilki przez bardzo długi czas nie schodziły z list bestsellerów, co nie jest dla mnie zaskoczeniem. Książka, podobnie jak poprzednie tytuły Adama Wajraka, została napisana w iście gawędziarskim stylu, bez zadęcia i naukowej terminologii, a sama tematyka jest bardzo nośna. W końcu większość z nas nie wie o wilku nic ponad to, że jest bardzo groźny, bo przecież pożarł Czerwonego Kapturka i jego babcię. 

Agora 2015

czwartek, 28 stycznia 2016


Ponieważ ostatnio moje zainteresowania skupiły się wokół wizażu i stylizacji, po lekturze Szefowej swojej szafy postanowiłam zafundować sobie podróż w czasie. O dawnej modzie i kanonach urody miałam bardzo mgliste pojęcie, na dodatek ta szczątkowa wiedza dotyczyła czasów współczesnych. Książka Doroty Golińskiej rozjaśniła mi mroki przeszłości, w których powiewały jedynie jakieś zwiewne tuniki i bliżej nieokreślone suknie.

Autorka Kanonów kobiecej urody podeszła do tematu chronologicznie. Omówiła epokę po epoce pod kątem kanonów piękna, stosowanych zabiegów upiększających, ówczesnych kosmetyków, a każdy rozdział zamknęła lekcją makijażu nawiązującego do omawianych czasów. Muszę przyznać, że tutaj sporo kwestii mnie zaskoczyło. Urozmaicanie fryzury przywiązywanymi do włosów cykadami, moda na różowe i niebieskie włosy (i to bynajmniej nie w ubiegłym stuleciu!), wyrównywanie cery za pomocą białka jaja, przez co twarz stawała się sztywną maską, a kobiety musiały panować nad swoją mimiką, aby ta nie popękała... W celu nadania puszystości włosom wcierano w nie... pomyje, a szczypczyki i młoteczki do zabijania wszy czy pluskiew były nieodzownym atrybutem każdej eleganckiej damy. Kolejnym, jednak nie mniejszym zaskoczeniem był fakt, iż twórcą kosmetycznego imperium znanego pod nazwą Max Factor jest Polak, Maksymilian Faktorowicz!

Wydawałoby się, że książka na temat zmian w kanonach piękna musi być arcyciekawa, a albumowe wydanie gwarantuje wysoką jakość publikacji, ale tak niestety nie jest. Owszem, tematyka jest bardzo interesująca, ale sposób podania pozostawia wiele do życzenia. Czytając Kanony kobiecej urody często odnosiłam wrażenie, że czytam nie wydaną książkę, a czyjąś pracę zaliczeniową, nie do końca dopracowaną: zauważyłam brak konsekwencji (jedne rozdziały zostały opracowane dokładniej, inne mniej, a pewne aspekty były omawiane w nieoczekiwanych miejscach), powtórzenia (np. irokez został objaśniony w dwóch miejscach w obrębie jednego rozdziału, ba! dwóch stron, jeśli nie liczyć przedzielającej je fotografii), wpadki edytorskie (dwie różne czcionki w jednym akapicie, światło w części wersu), interpunkcyjne i całe morze literówek (żółta kartka dla Doliny Literek). Teoretycznie całość powinny ratować piękne zdjęcia - publikacja jest bardzo bogato ilustrowana, a do sesji zostały zaangażowane modelki z profesjonalnych agencji - i po części tak jest, ale nie do końca... Niektóre z nich nie zostały poddane obróbce właściwej dla fotografii portretowej, w efekcie czego niektóre kobiety mimo swego piękna wyglądają mało atrakcyjnie z bujnym meszkiem na brodzie i dookoła ust. 

Książka ze względu na interesujące zagadnienia z pewnością jest warta przeczytania, jednak poleciłabym ją tylko osobom tolerancyjnym wobec niedopracowanej formy. Wiem, że pracownie edytorskie przepuszczają błędy (sprawdzam teksty po redakcji i korektach, a przed oddaniem ich do druku), ale mimo wszystko to nie powinno mieć miejsca, zwłaszcza w takim "stężeniu". Co dziwne, z podobnym poziomem redaktorskim i korektorskim zetknęłam się w przypadku innych albumów (seria "Ocalić od zapomnienia"). Tam, gdzie powinno się szczególnie zadbać o staranne wydanie, ktoś chyba doszedł do wniosku, że szata graficzna zatuszuje wszystkie niedociągnięcia.

Buchmann 2014 

niedziela, 10 stycznia 2016

Nie mam się w co ubrać! Brzmi znajomo? Ja sama często powtarzam te słowa, nie mogąc się nadziwić jak to możliwe skoro do mojej szafy trudno wcisnąć coś nadprogramowego... Problem pojawia się najczęściej przed oficjalnymi spotkaniami lub mniej formalnymi wyjściami, dlatego o sposób zapanowania nad zawartością garderoby postanowiłam "zapytać" profesjonalną stylistkę.

Monikę Jurczyk miałam okazję poznać podczas spotkania promującego jej poprzednią książkę Bądź boska. Osobista stylistka radzi. Wówczas spodobały mi się przedstawione przez nią proste triki na poprawienie swojego wyglądu oraz piramida prawidłowego ubierania się, która pozwala uporządkować swoją garderobę i może być hamulcem podczas zakupowego szału (jej znajomość przydaje się zwłaszcza w okresie wyprzedaży). Stylistka proponuje, aby ubrania zgodne z aktualnymi trendami nie stanowiły więcej niż 10% naszej garderoby, znacznie więcej uwagi (20%) należy poświęcić dodatkom, a największy udział procentowy (30%) przypada na podstawy wielu stylizacji takie jak biała koszula czy dżinsy oraz klasykę (40%), czyli żakiet czy sukienki na różne okazje. Temat wspomnianej piramidy powraca również w Szefowej swojej szafy, jednak tym razem w odniesieniu konkretnie do stylizacji biznesowych. Monika Jurczyk ponownie omawia różne typy sylwetek, natomiast z nowości pojawiają się typy pracobowości, czyli naszej osobowości w połączeniu z zajmowanym przez nas stanowiskiem. To, czy jesteśmy niebieską analityczką, zieloną realizatorką, żółtą inspiratorką czy czerwoną wojowniczką, odzwierciedlamy w swoim stylu ubierania - stylistka omawia każdy z tych typów i radzi jak dostosować swój ubiór do narzuconego nam dress code'u bez rezygnowania z własnej osobowości. A jeśli któraś z nas jest nieco bardziej elastyczna, może pokusić się o zapożyczenie elementów garderoby czy całych stylizacji właściwych dla innych typów pracobowości by nieco pomanipulować swoim wizerunkiem: wyglądać poważniej, bardziej profesjonalnie czy po prostu ocieplić swój chłodny wizerunek. I osiągnąć zamierzony cel. 

Bodaj najciekawszą częścią Szefowej swojej szafy jest rozdział poświęcony sesjom z kilkoma kobietami reprezentującymi różne typy sylwetki oraz pracobowości (o analizie kolorystycznej nie wspominam, bo to dla mnie czarna magia). Stylistka omawia zestawy, w których panie przyszły na spotkanie i przedstawia własne propozycje stylizacji. Wiele z nich jest inspirujących i udowadnia, że dress code wcale nie musi być sztywny i nudny. Oprócz wyżej wymienionych tematów, w książce pojawiają się również zagadnienia ubioru w podróży czy odpowiedniej stylizacji na rozmowę kwalifikacyjną, a także właściwego makijażu oraz ogólnych zasad rządzących stylem biznesowym. Niektóre kwestie, choć oczywiste, czasami gdzieś umykają, inne z kolei stanowiły dla mnie całkowite novum. Właściwie jedynym minusem tej książki jest niekonsekwencja (choć nie wiem na ile autorka miała możliwość decyzji w tej kwestii): inicjał rozdziału "zasady stworzone po to, by ich nie łamać" - podobnie jak pozostałe - zapisany został z małej litery. To jak jest z tymi zasadami? Chyba jednak łamać?

Choć nie przepadam za poradnikami, po ten sięgnęłam bardzo chętnie i nie zawiodłam się. Jestem pewna, że lektura Szefowej swojej szafy zainspiruje jeszcze niejedną kobietę.

Burda Książki 2015

czwartek, 7 stycznia 2016

Wielu czytelnikom może powoli zaczynać przejadać się kryminał jako gatunek. Tematy się zapętlają, a wiodącym prym skandynawskim autorom coraz trudniej znaleźć nową drogę. Sprawy społeczne zaczynają dominować nad wątkami sensacyjno-detektywistycznymi - z rasowych opowieści o zabójcach i policjantach pozostaje tylko historyjka obyczajowa. 

Utrata świeżości spojrzenia na ten gatunek literatury dopadł z pewnością nie tylko Czarną Owcę i na pewno nie dotyczy to tylko kryminału. Ukazujące się na fali sukcesu pierwowzorów klony sagi Zmierzch Meyer czy Pięćdziesięciu twarzy Greya E.L. James przez pewien czas mogły się podobać czytelnikom. Ale powstające później kopie kopii, które znów doczekały się swoich kalk, nawet tych mniej doświadczonych czytelników mogły w końcu zmęczyć. Osobiście nie czuję przesytu kryminałami od Czarnej Owcy (choć kompletnym rozczarowaniem było dla mnie Na spokojnych wodach Viveki Sten), ale zawsze miło sięgnąć po autora, który nie boi się eksperymentować z ramami gatunku. Widać, że Olivierowi Trukowi ciasno było w tej nordyckiej szufladce i postanowił się w niej trochę bardziej rozepchać i poszerzyć jej granice o kilka całkiem zaskakujących obszarów.

Olivier Truc jest francuskim dziennikarzem i od ponad 30 lat mieszka w Sztokholmie. Pracuje tam jako korespondent Le Monde i Le Point, zajmuje się krajami skandynawskimi i bałtyckimi. Nakręcił kilka filmów dokumentalnych na potrzeby telewizji. Jego debiut, L'Imposteur, jest historią Francuza, który przeszedł przez piekło II wojny światowej, obozy NKWD na Syberii, aż w końcu trafił do Tallina. Ostatni Lapończyk to zupełnie inna historia. Czy całkiem zmyślona? Kto wie...

Laponia. W czasie nocy polarnej zostaje zamordowany jeden z hodowców reniferów. Na społeczność lapońską pada strach, gdyż ofiara ma odcięte uszy - w ten sposób znakuje się renifery. Gdyby tego było mało, to z okolicznego muzeum ginie prawdziwy rarytas, jeden z niewielu ocalałych oryginalnych bębnów szamańskich. Czy to przypadek, że zamordowanym jest jedyna osoba, która znała historię tego instrumentu? A może za tą śmiercią stoi klątwa przodków, którzy go stworzyli? W rozwikłanie sprawy zostaje włączonych dwoje policjantów: on - doświadczony pracownik straży reniferów i ona - młoda, początkująca, z miasta. Dochodzeniu nie pomaga to, że śledczy przeciwko sobie mają lokalnego polityka, część społeczności Lapończyków, a także wielu policjantów.

Truc ukazuje czytelnikowi wewnętrzną niespójność saamskiej społeczności. Część z nich, już bardzo niewielka, żyje zgodnie z tradycją, tak jak żyli ich dziadowie przed stu laty - ubiera się w skóry, nadal mieszka w namiotach, do poruszania się po śniegu używa nart i stara się unikać kontaktu z cywilizacją i białym człowiekiem. Ci Lapończycy nadal kontaktują się z przodkami i za wszelką cenę pragną, aby ich tradycja i religia nie umarły. Po drugiej stronie bariery lokuje się biały człowiek, który trochę się miota. Bardziej lub mniej, czują się odpowiedzialni za zepchnięcie Saamów na margines - w końcu zajęli terytoria, które kiedyś były rdzennie lapońskie. Wprowadzili chrześcijaństwo, narzucili swoje prawo i żądni pieniędzy. Ale do tej grupy coraz częściej zaczynają przechodzić także sami Saamowie. Na tym bazuje jądro książki, czyli na konflikcie pomiędzy swoimi, kultywującymi kulturę przodków, a tymi, którzy ją porzucili. Nie wszyscy chcą się pogodzić z tym, że odchodzi ona w zapomnienie i że pieniądz zaczyna rządzić sercami Lapończyków. Na tyle mocno, że niektórzy są gotowi zabić.

Ostatni Lapończyk Truca to kawał solidnie napisanej literatury. Postacie są barwne, a przy tym tajemnicze. Każdy ma jakieś stare, niewyleczone rany, które w powieści zostają na nowo otwarte. Wszechstronne naciski, żądza pieniądza i pragnienie władzy sprawiają, że inaczej patrzymy nie tylko na Saamów, ale również na inne małe społeczności etniczne, którym grozi zagłada. Zauważyć też można jaskrawy kontrast między tradycją a nowoczesnością. Jak przystało na skandynawski kryminał w powieści kwestie społeczne, mimo iż pojawiają się tylko między wierszami, nadają ton książce (czyli muszę odszczekać upadek skandynawskiego kryminału w moich oczach opisany tutaj, w ostatnim akapicie).

Polecam zwłaszcza tym, którzy są zmęczeni czytaniem kopii kopii kryminałów.

Czarna Owca 2014
Przekład: Ewa Kaniowska
Tytuł oryginału : Le Dernier Lapon
Seria: Czarna Seria