czwartek, 28 stycznia 2016


Ponieważ ostatnio moje zainteresowania skupiły się wokół wizażu i stylizacji, po lekturze Szefowej swojej szafy postanowiłam zafundować sobie podróż w czasie. O dawnej modzie i kanonach urody miałam bardzo mgliste pojęcie, na dodatek ta szczątkowa wiedza dotyczyła czasów współczesnych. Książka Doroty Golińskiej rozjaśniła mi mroki przeszłości, w których powiewały jedynie jakieś zwiewne tuniki i bliżej nieokreślone suknie.

Autorka Kanonów kobiecej urody podeszła do tematu chronologicznie. Omówiła epokę po epoce pod kątem kanonów piękna, stosowanych zabiegów upiększających, ówczesnych kosmetyków, a każdy rozdział zamknęła lekcją makijażu nawiązującego do omawianych czasów. Muszę przyznać, że tutaj sporo kwestii mnie zaskoczyło. Urozmaicanie fryzury przywiązywanymi do włosów cykadami, moda na różowe i niebieskie włosy (i to bynajmniej nie w ubiegłym stuleciu!), wyrównywanie cery za pomocą białka jaja, przez co twarz stawała się sztywną maską, a kobiety musiały panować nad swoją mimiką, aby ta nie popękała... W celu nadania puszystości włosom wcierano w nie... pomyje, a szczypczyki i młoteczki do zabijania wszy czy pluskiew były nieodzownym atrybutem każdej eleganckiej damy. Kolejnym, jednak nie mniejszym zaskoczeniem był fakt, iż twórcą kosmetycznego imperium znanego pod nazwą Max Factor jest Polak, Maksymilian Faktorowicz!

Wydawałoby się, że książka na temat zmian w kanonach piękna musi być arcyciekawa, a albumowe wydanie gwarantuje wysoką jakość publikacji, ale tak niestety nie jest. Owszem, tematyka jest bardzo interesująca, ale sposób podania pozostawia wiele do życzenia. Czytając Kanony kobiecej urody często odnosiłam wrażenie, że czytam nie wydaną książkę, a czyjąś pracę zaliczeniową, nie do końca dopracowaną: zauważyłam brak konsekwencji (jedne rozdziały zostały opracowane dokładniej, inne mniej, a pewne aspekty były omawiane w nieoczekiwanych miejscach), powtórzenia (np. irokez został objaśniony w dwóch miejscach w obrębie jednego rozdziału, ba! dwóch stron, jeśli nie liczyć przedzielającej je fotografii), wpadki edytorskie (dwie różne czcionki w jednym akapicie, światło w części wersu), interpunkcyjne i całe morze literówek (żółta kartka dla Doliny Literek). Teoretycznie całość powinny ratować piękne zdjęcia - publikacja jest bardzo bogato ilustrowana, a do sesji zostały zaangażowane modelki z profesjonalnych agencji - i po części tak jest, ale nie do końca... Niektóre z nich nie zostały poddane obróbce właściwej dla fotografii portretowej, w efekcie czego niektóre kobiety mimo swego piękna wyglądają mało atrakcyjnie z bujnym meszkiem na brodzie i dookoła ust. 

Książka ze względu na interesujące zagadnienia z pewnością jest warta przeczytania, jednak poleciłabym ją tylko osobom tolerancyjnym wobec niedopracowanej formy. Wiem, że pracownie edytorskie przepuszczają błędy (sprawdzam teksty po redakcji i korektach, a przed oddaniem ich do druku), ale mimo wszystko to nie powinno mieć miejsca, zwłaszcza w takim "stężeniu". Co dziwne, z podobnym poziomem redaktorskim i korektorskim zetknęłam się w przypadku innych albumów (seria "Ocalić od zapomnienia"). Tam, gdzie powinno się szczególnie zadbać o staranne wydanie, ktoś chyba doszedł do wniosku, że szata graficzna zatuszuje wszystkie niedociągnięcia.

Buchmann 2014 

0 komentarze:

Prześlij komentarz