niedziela, 25 listopada 2012

Bractwem Bang Bang prasa nazwała grupę fotoreporterów, którzy w latach 90. XX wieku dokumentowali zamieszki w Południowej Afryce. W tej szczególnej atmosferze obcowania ze śmiercią i dramatycznych wydarzeń między Kenem, Kevinem, Gregiem i João nawiązała się przyjaźń. Trójka z nich już odeszła, przy życiu pozostał tylko Greg, który pisząc książkę musiał zmierzyć się z bolesnymi wspomnieniami z czasów, do których niechętnie wracał.

Bractwo Bang Bang jest zapisem dramatycznych wydarzeń rozgrywających się od chwili uwolnienia Nelsona Mandeli po pierwsze wolne wybory. Na tym tle poznajemy Kena, Kevina, João oraz Grega, którzy balansując na granicy życia i śmierci dokumentowali zajścia na ulicach - strzelaniny, samosądy - często tylko cudem unikając własnej tragedii. Ale trud tej pracy to nie tylko bezpośrednie zagrożenie życia. Fotografowie musieli zmagać się z obrazami płonących żywcem czy katowanych maczetami ludzi, zadając sobie pytanie o własną moralność. Czasem do własnych wyrzutów sumienia cegiełkę dorzucała opinia publiczna, jak było w przypadku zdjęcia, za które Kevin Carter otrzymał Pulitzera. Fotografia przedstawiała zagłodzone dziecko, które upadło i nie miało siły się podnieść, a za którym czaił się sęp. Zewsząd napływały pytania, jak fotograf pomógł dziecku... Nie pomógł. W głowach fotoreporterów z Bractwa Bang Bang często kołatały się sprzeczne myśli - z jednej strony mieli świadomość, że muszą zachować bezstronność, nie mogą ingerować w wydarzenia, które relacjonowali, z drugiej strony czuli się jak sępy żerujące na ludzkiej krzywdzie. Aby uspokoić swoje sumienie rozgrzeszali się usprawiedliwieniem, że oni byli tylko świadkami wydarzeń, nie brali bezpośredniego udziału w zajściach i z ich ręki nikt nie zginął.

Bractwo Bang Bang to książka mocna. Na początku lektury miałam nawet zamiar odłożyć lekturę - opisy były bardzo drastyczne, ale książka była zbyt ciekawa, by zasłużyła na niedoczytanie. Z pewnością nie jest to lektura dla wrażliwców, gdyż czytelnik podobnie jak fotoreporterzy - choć w mniejszym stopniu - musi się zmierzyć z ogromem okrucieństwa. Ale tym, co najbardziej mnie poruszyło to postawa fotografów, ich dozgonne oddanie swojej pracy (i pasji?). João Silva, podobnie jak Robert Capa, zakończył swoje życie z aparatem w ręku. Gdy mina urwała mu obie nogi, on zdążył zrobić jeszcze trzy zdjęcia...

Sine Qua Non/SQN 2012
Tytuł oryginału: The Bang-Bang Club. Snapshots from a Hidden War
Przekład: Wojciech Jagielski

0 komentarze:

Prześlij komentarz