sobota, 31 października 2015


Macieja Jastrzębskiego od strony literackiej - autor jest również korespondentem Polskiego Radia - miałam okazję poznać przy okazji lektury Matrioszki Rosji i Jastrzębia. Spotkanie było bardzo udane, dlatego po cichu marzyłam, by jego kolejna książka dotyczyła Gruzji. Minął rok z okładem i proszę - w moje ręce trafiła Klątwa gruzińskiego tortu

Gdy sięgałam po książkę mój entuzjazm był ogromny. Nie mogłabym odmówić sobie lektury jakiejkolwiek książki o Gruzji, a dodatkową zachętą była znacznie poprawiona w stosunku do poprzedniej książki Jastrzębskiego jakość wydania. Moje zdziwienie było równie wielkie, gdy okazało się, że przez kolejne strony książki brnęłam z mozołem niczym przez zaśnieżony górski szlak i ani piękne widoki, ani sprzyjająca pogoda nie rekompensowały trudu! Do pewnego momentu było ciekawie: Jastrzębski pisał i o herbacianych polach Batumi, i o wojnie rosyjsko-gruzińskiej (w końcu zaczynałam rozumieć, jak do niej doszło), ale z czasem zaczęłam zauważać, że im dalej w las, tym więcej drzew - coraz ciężej było mi przedzierać się przez kolejne strony politycznej "korespondencji". Lektura zaczęła nużyć gdy zdałam sobie sprawę, że i tak niewiele zapamiętam z tego korowodu nazwisk i faktów, i tylko zagadka dziewczyny o fiołkowych oczach, która powoli dążyła ku wyjaśnieniu, mobilizowała mnie do przewracania kolejnych kartek... Owa tajemnicza postać była przyjaciółką kierowcy (i przyjaciela) korespondenta, która przed laty w tajemniczy sposób zniknęła z jego życia. Jastrzębski dał Dżabie nadzieję, że przez swoje "dojścia" pomoże mu odnaleźć Nino, bo dziewczyna była zamieszana w politykę... Po takiej intrygującej zapowiedzi nagle: trach! kolejne rozczarowanie! Historia ta nie zyskała wyrazistego rozwiązania. Sam zabieg wprowadzenia postaci przewodnika - tak jak w Matrioszce Rosji... - był trafiony. Zarówno wujek Borka jak i Dżaba to postaci na poły fantasmagoryczne i intrygujące; wielka szkoda, że ten wątek w Klątwie gruzińskiego tortu nie został należycie doprowadzony do końca.

Niestety, w ostatecznym rozrachunku - i na tle Matrioszki Rosji... - Klątwa gruzińskiego tortu nie wypada korzystnie. Książka zmęczyła mnie natłokiem faktów, nazwisk, informacji, a że wrodzona przyzwoitość nie pozwoliła na przeskakiwanie tych mniej interesujących stron, lektura dłużyła się niemiłosiernie (2 miesiące to naprawdę kawał czasu jak na książkę objętości 350 stron!). Ten gruziński tort okazał się dla mnie zbyt ciężkostrawny... Przecież kraj to nie tylko wojny, rewolucje i kolejne przetasowania na stołkach! A gdzie problemy szarych obywateli, tradycje, wspaniała kuchnia? Z niecierpliwością czekam na Pestki winorośli i trzy jabłka Marcina Sawickiego oraz Toast za przodków Wojciecha Góreckiego - być może Klątwa gruzińskiego tortu świetnie uzupełni się z nimi? Tymczasem czekam na Krym: miłość i nienawiść, bo że po niego sięgnę, jest pewne. 

Editio 2014

0 komentarze:

Prześlij komentarz