niedziela, 30 września 2012

Czteromiesięczna podróż po Ameryce Południowej nie była marzeniem życia Doroty Głuskiej. Po prostu pewnego dnia myśl wykiełkowała w jej głowie i nie dała o sobie zapomnieć, póki się nie urzeczywistniła. Plan był taki, żeby... niczego nie planować. Jedynymi wyznacznikami podróży był ogólnie zakrojony kierunek (Ameryka Południowa) oraz termin wyjazdu i powrotu (rzeczywistość zweryfikowała ten plan...). Wielu znajomych Doroty uważało pomysł samotnej podróży za szalony - jednak to tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że chce jechać i pokazać, że da radę. I dała!

W ciągu pięciu miesięcy przebyła 16000 kilometrów. Trasę samotnej podróżniczki najczęściej wyznaczał przypadek - czasem spotkanie z kimś, kto akurat zmierzał w atrakcyjnym kierunku, czasem pora deszczowa, która przeganiała ją z miejsca na miejsce (dziewczyna "planując" wyjazd nie wzięła pod uwagę pory, w jakiej udaje się do Ameryki). Dzięki temu, że wyprawa nie miała dokładnie ustalonej trasy Dorota nigdzie nie musiała się spieszyć i często poddawała się chwili, co nadawało podróży niepowtarzalny charakter. Deszcz nie pozwolił zobaczyć Machu Picchu? Nie szkodzi, wizyta u szamana na ceremonii ayahuasca też nie była w planach!

Książkę czyta się z ogromnym zainteresowaniem. Dorota Głuska już od pierwszych stron wciągnęła mnie w swoją przygodę, czego niewątpliwą zasługą jest urok autorki. Podróżniczka wielokrotnie rozbawiła mnie swoją opowieścią, w której dało się wyczuć ogromny dystans do przeciwności, które napotykała na swojej drodze. Nie ukrywam, że dużą część sympatii Dorota zaskarbiła sobie już na wstępie - podziwiam kobiety, które decydują się na samotne wyprawy, za którymi nie stoi telewizja czy sponsorzy i które przez czas podróży są zdane tylko na siebie. Choć Burza depcze mi po piętach chwilami kuleje językowo, jest to jedna z najprzyjemniejszych książek podróżniczych jakie czytałam. 

PWN 2012

0 komentarze:

Prześlij komentarz