Jak pisze generał dywizji doktor Roman Polko, jest to jedna z
nielicznych książek, które ukazały się w Polsce przed 2009 rokiem, a
traktują o uczestnictwie polskiego kontyngentu w operacji "pokojowej" w
Iraku po wojnie w 2003 roku. Książka jest o tyle zajmująca, że napisana została przez pułkownika Wojciecha Hajnusa - żołnierza pierwszej polskiej zmiany misji "stabilizacyjnej", który przed wyjazdem pracował w redakcjach czasopism poświęconych tematyce wojskowej, zaś na misji pełnił służbę jako specjalista do spraw telekomunikacji i mediów w Grupie Wsparcia Władz Prowincji w Karbali*.
Autor nadał książce formę dziennika, w którym skrupulatnie opisał wydarzenia dzień po dniu, począwszy od momentu kiedy podjął decyzję o wyjeździe, aż do ostatniego dnia pobytu na misji. Ta dokładność była momentami nużąca - zapisy codziennych odpraw u Amerykanów, powtarzające się kontrole realizacji inwestycji będących pod nadzorem Hajnusa z powodzeniem mogłyby znaleźć się w jednym, góra dwóch wpisach z adnotacją, że tak zaczynał się każdy dzień. Ale nie te rutynowe czynności są centralnym punktem książki. Nie jest nim też kraj, w którym przyszło pułkownikowi spędzić blisko pół roku swojego życia. Centralnymi bohaterami są mieszkańcy Iraku w momencie rozpoczynania przez Polaków misji "stabilizacyjnej" oraz żołnierze Polskiego Kontyngentu Wojskowego pierwszej zmiany. Dlaczego piszę "stabilizacyjnej"/"pokojowej" w cudzysłowie? Gdyż ta misja miała taki charakter tylko w założeniach dokumentów międzynarodowych - w rzeczywistości, sądząc na podstawie zapisków autora, była to regularna wojna partyzancka przeciwko wojskom okupującym Irak. Irakijczycy w większości traktowali wojska stacjonujące w ich kraju jako zaborców, niechciany element, wrogi i dążący do zniewolenia narodu, do narzucenia im obcych wartości. Hajnus niemiłosiernie punktuje pomyłki Amerykanów, począwszy od bezpodstawnej interwencji (nie mieli dowodów na posiadanie przez reżim Husajna broni chemicznej lub biologicznej) bez zgody Organizacji Narodów Zjednoczonych, przez próby narzucenia najechanemu narodowi demokracji w stylu europejskim, po nieznajomość przez żołnierza amerykańskiego obyczajów panujących w kraju, w którym przyszło spędzić mu pół roku służby. Niewiele lepiej wypowiada się o polskich przełożonych, którzy posyłają Polaków, aby dorobić się kolejnej gwiazdki na pagonach. Pierwsza zmiana polskiego kontyngentu została wysłana bez odpowiedniego zaopatrzenia - chodziło między innymi o samochody i komputery, które na tego typu operacjach już w 2003 roku powinny być na podstawowym wyposażeniu. Ogólnie rzecz biorąc, pierwszy wyjazd został zorganizowany na łapu-capu, bez odpowiedniego rozplanowania. Czuć wypływający z zapisków autora zawód do wojska jako instytucji, w której rządzą układy i układziki, gdzie dzieci wysoko postawionych szybko awansują, ale nie mają zielonego pojęcia o swojej pracy. Dla zachowania równowagi krytyce podlegają również Irakijczycy - nieroby, które każde zlecenie wykonują w Iraqi standard (czytaj - po łebkach), osoby nieustannie się spóźniające, niestałe, zakłamane, łatwo zmieniające sojusze...
Autor nadał książce formę dziennika, w którym skrupulatnie opisał wydarzenia dzień po dniu, począwszy od momentu kiedy podjął decyzję o wyjeździe, aż do ostatniego dnia pobytu na misji. Ta dokładność była momentami nużąca - zapisy codziennych odpraw u Amerykanów, powtarzające się kontrole realizacji inwestycji będących pod nadzorem Hajnusa z powodzeniem mogłyby znaleźć się w jednym, góra dwóch wpisach z adnotacją, że tak zaczynał się każdy dzień. Ale nie te rutynowe czynności są centralnym punktem książki. Nie jest nim też kraj, w którym przyszło pułkownikowi spędzić blisko pół roku swojego życia. Centralnymi bohaterami są mieszkańcy Iraku w momencie rozpoczynania przez Polaków misji "stabilizacyjnej" oraz żołnierze Polskiego Kontyngentu Wojskowego pierwszej zmiany. Dlaczego piszę "stabilizacyjnej"/"pokojowej" w cudzysłowie? Gdyż ta misja miała taki charakter tylko w założeniach dokumentów międzynarodowych - w rzeczywistości, sądząc na podstawie zapisków autora, była to regularna wojna partyzancka przeciwko wojskom okupującym Irak. Irakijczycy w większości traktowali wojska stacjonujące w ich kraju jako zaborców, niechciany element, wrogi i dążący do zniewolenia narodu, do narzucenia im obcych wartości. Hajnus niemiłosiernie punktuje pomyłki Amerykanów, począwszy od bezpodstawnej interwencji (nie mieli dowodów na posiadanie przez reżim Husajna broni chemicznej lub biologicznej) bez zgody Organizacji Narodów Zjednoczonych, przez próby narzucenia najechanemu narodowi demokracji w stylu europejskim, po nieznajomość przez żołnierza amerykańskiego obyczajów panujących w kraju, w którym przyszło spędzić mu pół roku służby. Niewiele lepiej wypowiada się o polskich przełożonych, którzy posyłają Polaków, aby dorobić się kolejnej gwiazdki na pagonach. Pierwsza zmiana polskiego kontyngentu została wysłana bez odpowiedniego zaopatrzenia - chodziło między innymi o samochody i komputery, które na tego typu operacjach już w 2003 roku powinny być na podstawowym wyposażeniu. Ogólnie rzecz biorąc, pierwszy wyjazd został zorganizowany na łapu-capu, bez odpowiedniego rozplanowania. Czuć wypływający z zapisków autora zawód do wojska jako instytucji, w której rządzą układy i układziki, gdzie dzieci wysoko postawionych szybko awansują, ale nie mają zielonego pojęcia o swojej pracy. Dla zachowania równowagi krytyce podlegają również Irakijczycy - nieroby, które każde zlecenie wykonują w Iraqi standard (czytaj - po łebkach), osoby nieustannie się spóźniające, niestałe, zakłamane, łatwo zmieniające sojusze...
Hajnus napisał książkę ukazującą słabość organizacyjną polskiej armii - miejscami łapałem się za głowę, jak można było dopuścić do tak poważnych niedociągnięć i zaniedbań wysyłając polskich żołnierzy w rejon wojny. Na własnym przypadku opisuje symptomy pourazowego stresu pola walki. Pisze o załamaniu nerwowym, o ciężkiej atmosferze w zespole, w którym przyszło spędzić mu ten czas za granicą. Książka nie porywa, o wielu sprawach słyszało się już w czasie rzeczywistym prowadzenia misji, więc można uznać ją za nieaktualną i wtórną (dziennik pisany był na przełomie 2003/2004 roku, a książka ukazała się w 2009). Za jej zaletę można poczytać to, że została napisana przez człowieka, który przez blisko sześć miesięcy, dzień w dzień musiał znosić trudy klimatu Iraku i zmierzać się z nieustannym niebezpieczeństwem związanym z misją "stabilizacyjną".
Szkoda, że hitlerowcy nie wprowadzili swojej demokracji, nie czytalibyśmy takich debilnych artykułów o "misji" polskiej w Iraku czy Afganistanie. Jak tam misja hitlerowców w 1939 r, czy udało im się wprowadzić demokrację w Polsce i zabić tych terrorystów polskich tak jak polakom terrorystów irackich? Ludzie, nie łapiecie? Jesteście już tak ogłupieni? Boże, gdzie ja żyję, jak można okupować jakiś kraj i jeszcze się tym chwalić, a zdechnijcie wy wszyscy polskie pomioty mordujący irackich patriotów, rzygam na was, polskie bydło. Jestem młodą Polką z roczniku upadku komuny, ale nie identyfikuję się z takimi Polakami i z taką Polską. Czy po to w 1989 roku obalano w Polsce socjalizm, żeby nie było niezależnych mediów, tylko o bombardowaniu innych krajów przez USA pisało się w samych superlatywach? To po co w Polsce demokracja, żeby masoni rządzili nawet polskimi mediami.? W dupie mam taką Polskę. Nie tak to miało wyglądać.
OdpowiedzUsuń